Prosto z Ekwadoru: Kolejny raz odwiedziliśmy Galapagos i stanęliśmy okrakiem na Równiku
Gdzie jest środek świata ? Czy można gdzieś stanąć jedną nogą na półkuli północnej a drugą na południowej ? Można – oczywiście na równiku ! Równik opasuje całą Ziemię, ale tylko jeden kraj na świecie wziął od niego nazwę: Ekwador. Nie ma innego takiego miejsca, które nazywa się po prostu „Równik”, bo tak po polsku brzmi nazwa tego kraju. I nie ma innego, które chwali się tym, że jest w nim „Mitad del Mundo”, czyli „Środek Świata”, choć można to też tłumaczyć jako „Połowa Świata”. Zważywszy na kulistość naszej planety i niemożność wyznaczenia prawdziwego środka jest bardziej uzasadnione.
Podróż do „Środka Świata” jest w pewnym sensie wyprawą na koniec świata. Ekwador leży na zachodnim krańcu Ameryki Południowej. Nawet dziś, w dobie podróży samolotami odrzutowymi, lot z Europy do Ekwadoru jest jednym z najdłuższych i trwa ponad 12 godzin. Dawni podróżnicy, jak wielki niemiecki przyrodnik Alexander von Humboldt na początku XIX wieku, musieli miesiącami płynąć statkami, żeby dotrzeć do obecnego Ekwadoru. Wtedy był on kolonią hiszpańską i nazywał się Quito, od nazwy głównego miasta, będącej obecnie stolicą kraju. Von Humboldt wielce zasłużył się poznaniu tej ziemi, dlatego jego pamięć jest tam bardzo żywa a wszelkie ślady jego pobytu w tym kraju są bardzo pielęgnowane. Niezwykle ważna była też wcześniejsza wyprawa Charles’a de la Condamine’a z 1735 roku, która potwierdziła kształt Ziemi. Jej uczestników uczczono pomnikami właśnie w „Mitad del Mundo” – „Środku Świata”. Znajduje się on 20 km na północ od Quito i który był naszym pierwszym celem po przybyciu do kraju zwanego „Równikiem”. To właśnie tam mogliśmy stanąć jedną nogą na półkuli północnej i drugą na południowej.
Wprawdzie sceptycy twierdzą, powołując się na wskazania GPS, że tak naprawdę równik leży kilkaset metrów dalej, ale kto wie jak jest on szeroki ? Czy to kreska cienka czy szeroka na kilkaset metrów ? Naturalnie poszliśmy też do „gps-owego” równika, w którym jest prywatne muzeum Intiñan i gdzie za pomocą ciekawych eksperymentów przekonywano nas, że równik to w istocie cienka linia.
Linia równika to nie jedyne atrakcje stolicy Ekwadoru. Jak dawni podróżnicy zachwycaliśmy się kolonialną architekturą starego miasta Quito. Najpiękniejsze są barokowe kościoły, z których największe wrażenie robi kościół La Compañia de Jesus. Sercem starówki jest Plac Niepodległości, przy którym stoi Pałac Prezydencki.
Odchodzą od niego wąskie uliczki, zabudowane domami pamiętającymi wieki XVIII i XIX. Mimo tego, że leży niemal na równiku, Quito ma bardzo przyjemny klimat „wiecznej wiosny”, co zawdzięcza temu, iż jest jedną z najwyżej położonych stolic świata (2850 m n.p.m.). Miasto znajduje się w długiej, andyjskiej dolinie, nad którą wznosi się wulkan Rucu Pichincha.
Andy są kręgosłupem Ekwadoru, a jego wizytówką są właśnie wulkany. Po zwiedzeniu Quito, udaliśmy się na południe drogą, którą w 1802 roku Alexander von Humboldt nazwał „Aleją Wulkanów”. Trasa ta jest też częścią słynnej Drogi Panamerykańskiej, ciągnącej się od Alaski po Ziemię Ognistą. Pierwszym wulkanem, który chcieliśmy zobaczyć, był Cotopaxi (5897 m n.p.m.). Jednak Cotopaxi wstydliwie ukrywał się przed naszym wzrokiem za zasłoną chmur. Kiedy obchodziliśmy wysokogórskie jeziorko Limpiopungo, wulkan parę razy tylko wyściubił fragment wierzchołka zza chmur. Na nocleg zjechaliśmy do pięknej, 300-letniej haciendy La Cienega, która szczyci się m.in. tym, że nocował w niej Alexander von Humboldt.
Jadąc dalej na południe, skręciliśmy do miasteczka Baños, znanego z naturalnych wód termalnych, które zawdzięcza leżącemu nad nim wulkanowi Tungurahua, najbardziej aktywnemu i niebezpiecznemu w Ekwadorze. Jednak nie wulkan nas tam przyciągnął, a niesamowity wodospad Pailon del Diablo (Kociołek Diabła), dwustopniowy i spadający z dużej wysokości do skalnego kotła, czemu zawdzięcza swą nazwę. Baños jest też niżej położone i otoczone bujną roślinnością, przez co płuca mogą lepiej oddychać a oczy nacieszyć się soczystą zielenią. Wróciliśmy jednak pod wieczór do Alei Wulkanów, by zanocować w następnej, starej haciendzie – Abraspungo, koło miasta Riobamba.
W pobliżu Riobamby znajduje się najwyższy szczyt i wulkan Ekwadoru – Chimborazo (6310 m n.p.m.). Bardzo chcieliśmy go ujrzeć, więc zrobiliśmy małe odbicie od głównej trasy. Na szczęście Chimborazo nie był tak wstydliwy, jak Cotopaxi, i ukazał się nam w całej okazałości i potędze pokrytej śniegiem i lodem góry. Ale to nie wszystko ! Dodatkowym bonusem było to, że zobaczyliśmy wikunie, najmniejsze dzikie wielbłądowate południowoamerykańskie, które w dużej liczbie występują w rezerwacie faunistycznym wokół Chimborazo. Smukłe, pełne gracji zwierzęta pasły się stadkami koło drogi, nie bardzo przejmując się turystami, którzy je fotografowali.
Niespodziewanie opadła nas gęsta mgła. Choć właściwie to pokryły nas chmury, gdyż byliśmy na wysokości naszych Tatr. Jechaliśmy dalej krętą drogą przez góry, których w ogóle nie widzieliśmy, z powodu mglistej zasłony chmur. Zwykła mgła po jakimś czasie ustępuje, jednak mijały godziny, a my wciąż przez nią brnęliśmy. Niestety mgła spowolniła bardzo naszą jazdę i kiedy dojechaliśmy do Ingapirca okazało się, że spóźniliśmy się 15 minut. Inkaskie ruiny Ingapirca były już zamknięte. Na szczęście niemal wszystko, a przede wszystkim pozostałości głównych budowli, było dobrze widać zza płotu. Mgła nie ułatwiała nam obserwacji, ale tworzyła aurę tajemniczości. Inkowie zajęli tereny obecnego Ekwadoru pod koniec XV wieku, niedługo przed podbojem ich państwa przez Hiszpanów, nie mieli więc czasu na zbudowanie tu takich imponujących miast, jak w Peru. Był to zresztą tylko odległy, północny kraniec ich rozległego imperium, zamieszkany w dodatku przez wrogie Inkom plemiona.
Dlatego Ingapirca, choć uznawana za największe inkaskie ruiny w Ekwadorze, była tylko fortem broniącym Królewskiego Szlaku Inków z Cuzco do Quito i daleko jej do wspaniałości np. Machu Picchu. Nasz przewodnik Gustavo czuł się jednak winny spóźnienia i tego, że nie mogliśmy wejść na teren ruin, obiecał nam więc, że następnego dnia zobaczymy inne ważne ruiny inkaskie w mieście Cuenca.
„Stolica” południa Ekwadoru – Cuenca to najpiękniejsze miasto tego kraju. Kolonialną urodę miasta doceniła UNESCO, wpisując je na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego. My zwiedzanie zaczęliśmy od fabryki kapeluszy panama, które są jednym z symboli tego miasta. Następnie odwiedziliśmy zapowiadane przez Gustavo inkaskie ruiny, w których największe wrażenie robią dobrze zachowane tarasy uprawne i ogród. Później zagłębiliśmy się w wąskie uliczki starego miasta, w którym wciąż czuje się kolonialną atmosferę dawnych wieków. Na dwie noce naszą bazę stanowił piękny, stary hotel w samym sercu miasta.
Zbliżał się kolejny etap naszej podróży do „Środka Świata” – wyspy Galapagos, musieliśmy więc opuścić Cuencę i zjechać z gór na niziny, do położonego nad Pacyfikiem miasta Guayaquil. Okazało się, że parę tygodni wcześniej silne trzęsienie ziemi spowodowało wielkie osunięcie ziemi na głównej drodze prowadzącej do Guayaquil. Jechaliśmy więc drogą dłuższą . Zjazd serpentynami prawie 3000 metrów w dół z Andów na nadmorską równinę robił wielkie wrażenie. Z chłodnych, często zasnutych chmurami gór zjechaliśmy się w gorące i parne tropiki. Zobaczyliśmy rozległe plantacje trzciny cukrowej i bananów. My natomiast odwiedziliśmy plantację organicznego kakao i zrzeszoną w partnerstwie handlowym Fair Trade (Sprawiedliwy Handel).
Lot na Galapagos (około 1000 km w niecałe dwie godziny) to jakby lot do innego świata. Już po wyjściu z samolotu, idąc do budynku lotniska, mija się człapiące się w różnych kierunkach legwany lądowe. Wyspy Zaczarowane, Wyspy Żółwie czy Archipelag Kolumba to inne nazwy Galapagos. Wyspy te są samotnymi oazami pełnymi niezwykłego, niespotykanego nigdzie indziej życia pośród bezmiaru Oceanu Spokojnego. Odkryte przypadkiem w 1535 roku przez biskupa Panamy. Rozsławione przez przyrodnika Karola Darwina, który 300 lat później odwiedził je z ekspedycją okrętu „Beagle”. Poczynione tam obserwacje pomogły mu stworzyć teorię ewolucji gatunków na Ziemi. Od 1832 roku wyspy należą do Ekwadoru, jednak w niczym nie przypominają kraju z Ameryki Południowej. Są pacyficznym rajem ptaków takich jak głuptaki czy fregaty oraz słynne zięby Darwina. Turystów zachwycają legwany morskie i lądowe oraz olbrzymie żółwie słoniowe. Otaczający je ocean również tętni życiem. W wodach archipelagu pływają liczne uchatki, lwy morskie, rekiny, wieloryby. delfiny, żółwie morskie, , tropikalne ryby, a nawet… pingwiny równikowe. Większość tamtejszych gatunków to endemity, czyli gatunki tylko tam występujące.
Galapagos zwiedzaliśmy statkiem wycieczkowym „Legend”. Rejs takim statkiem to czysta poezja! Duży i bardzo wygodny, z eleganckimi kajutami różnych standardów i świetną obsługą oraz z pysznymi posiłkami trzy razy dziennie, stanowił doskonałą, pływającą bazę do eksploracji archipelagu na cztery dni i trzy noce, które na nim spędziliśmy. Większe odległości pokonywaliśmy w nocy, żeby nie tracić dnia. Dwa razy dziennie pływaliśmy pontonami ze statku na odwiedzane przez nas wyspy, które zwiedzaliśmy w asyście przewodników. Można było brać również udział w dodatkowych wycieczkach na snurkowanie czyli pływanie z rurką i maską albo pływanie łodzią ze szklanym dnem. Pierwszego dnia po przylocie odwiedziliśmy główną wyspę – Santa Cruz, żeby zobaczyć żyjące w jej środku słynne żółwie słoniowe. Następnie popłynęliśmy w nocy na jedną z najbardziej na północ położonych wysp – Genovesę. Mogliśmy tam oglądać m.in. kolonie lęgowe głuptaków czerwononogich i galapagoskich, fregat i mew widłosternych. Kolejnej nocy wróciliśmy na Santa Cruz, aby wylądować w rejonie Cerro Dragon (Wzgórze Smoka). Jak sama nazwa wskazuje, spotkaliśmy tam miejscowe „smoki”, czyli legwany lądowe i morskie. Jeszcze tego samego dnia wzięliśmy kurs na wyspę Santa Fe, położoną na południowy-wschód od Santa Cruz. Największą atrakcją było tam pływanie w towarzystwie lwów morskich, a na samej wyspie niezwykłe drzewiaste opuncje. Ostatniej nocy przepłynęliśmy znowu na Santa Cruz, by z samego rana odwiedzić plażę Bachas, przed wyjazdem na lotnisko i lotem powrotnym na kontynent.
Na lotnisko w Quito przylecieliśmy już wieczorem, gdyż samolot z Galapagos miał jeszcze międzylądowanie w Guayaquil. Prosto z lotniska pojechaliśmy na wschód przez góry do kurortu Papallacta. Nocując w eleganckim hotelu Termas de Papallacta, turyści mogą niemal ze swoich pokoi wskoczyć do baseników zasilanych przez naturalne źródła termalne. Był to już ostatni etap naszej podróży do „Środka Świata”. Następnego dnia pojechaliśmy do regionu położonego na północ od stolicy Ekwadoru. Są to tereny licznych szklarni, w których hoduje się róże, a niewiele osób wie, że świeże róże są jednym z głównych towarów eksportowych tego kraju. Jadąc znowu Aleją Wulkanów, tym razem jej północną częścią, dotarliśmy do urokliwego jeziora San Pablo, leżącego w cieniu wulkanu Imbabura (4609 m n.p.m.). Noc spędziliśmy w zabytkowej Haciendzie Pinsaqui, która z kolei szczyci się tym, że nocował w niej Simon Bolivar. Jednak największą atrakcją północy Ekwadoru jest sobotni targ indiański w Otavalo. Tak też zaplanowaliśmy nasz wyjazd, by zakończyć go właśnie w sobotę. Tego dnia niemal całe miasto zamienia się w jeden wielki targ. Poza towarami, którymi się tam handluje, największą atrakcją są sami sprzedający i kupujący, którymi są miejscowi Indianie. Ci z rejonu Otavalo są najbardziej charakterystyczni, gdyż nawet mężczyźni mają długie włosy splecione w warkocz.
Żal było opuszczać Otavalo po porannym targu, ale trzeba było zdążyć na samolot z Quito. Stolicy kraju zwanego „Równikiem”.
Piotr Gaszyński
Grudzień 2021